piątek, 13 czerwca 2014

46.


Somewhere in Ireland…

Dni i tygodnie mijały im wypełnione na przemian pracą i spotkaniami ze sobą. Ostatnio rzadko znajdowali czas wyłącznie dla siebie - częściej po prostu pracowali przy sobie, bo Paddy musiał nadrobić sporo rzeczy przed ich irlandzko-polskim urlopem. Było to źródłem paru spięć, kiedy naprawdę uważała, że już przesadza, a on kompletnie nie dawał sobie wytłumaczyć, że choćby leżał z głową w dół przez trzy dni albo w przypływie „kreatywności” rozwalił pół studia, nie przeskoczy zmęczenia. Takie sytuacje często kończyły się jednak kapitulacją z jego strony – przyznawał jej rację i jeśli nie szedł wtedy spać do domu, to dawał przerwę muzykom, a sam kładł się na kanapie w studiu, chociaż na parę godzin. Kiedyś Angelo był świadkiem takiej akcji i nie mógł wyjść z podziwu, że Magda ma na jego brata taki wpływ.
- Wiesz, ja go kocham, ale czasem jak pracujemy razem i jest takim tyranem, to mam ochotę coś mu zrobić…
- Co na przykład? - podszedł do niego „tyran” od tyłu. – Może to? – i złapał go tzw. nelsonem.
- Paddy, you asshole! Puść mnie!
- A nie będziesz więcej gadał takich głupot o mnie?
- Będę! Niech dziewczyna wie, w co się pakuje.
- No to cię nie puszczę.
Tych wygłupów na szczęście było więcej niż nerwów. Magda je uwielbiała. Śmiała się z nich i czasem włączała się w jakieś absurdalne zachowania, wpasowując się idealnie…

            Przez ten ogrom zajęć czas zleciał błyskawicznie i wkrótce siedzieli w samolocie do Cork. To było pierwsze miejsce, w którym mieli się zatrzymać. Mieli zamiar spędzić 2 dni właśnie tam, na południu, 3 na zachodzie – w okolicach Galway, a ostatnie 2 – w centrum kraju i w Dublinie, skąd mieli lot do Polski.

            Pierwszy przystanek zachwycił Magdę tak, że już wiedziała, że trudno będzie to przebić. Kochała w Irlandii połączenie jej ulubionych kolorów: wszechobecnej zieleni z błękitem nieba przy dobrej pogodzie albo z granatowymi odcieniami wody, i zapachy: zazwyczaj pachniało morzem albo deszczem, albo mokrą trawą, albo wszystkim tym naraz. Do tego Cork, osadzone w tych wszystkich barwach i woniach, samo w sobie było urocze, malownicze, nawet romantyczne ze swoimi mostami i przystaniami, wąskimi, prawie jak we Włoszech, uliczkami. Poza wyborem miejsc nie planowali szczegółowo każdego dnia: woleli chodzić sobie swobodnie, gdzie ich nogi poniosą albo gdzie coś szczególnie przykuło ich uwagę, czasem radząc się miejscowych, co warto w tej okolicy zobaczyć i jak tam dotrzeć. Prawie na każdym z takich spacerów łapał ich deszcz, czasem nawet kilka razy, ale zakładali po prostu kaptury na głowę i mieli gdzieś to, że trochę zmokną.


            Była tam przeszczęśliwa. Paddy zresztą też. W jakimś sensie była to dla niego podróż sentymentalna – stamtąd pochodził on i jego przodkowie, tam mieszkał jakiś czas. Dotarli do East Grove, ale mogli obejrzeć posiadłość tylko z zewnątrz, bo należała już do kogoś innego. Paddy opowiedział jej cały wycinek z historii Kelly Family związany z tym miejscem i tak żywo opisał każde pomieszczenie w domu, że właściwie nie musiała wchodzić do środka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz